/ Blog / ABECADŁO FREERIDE'U - F jak FLOW
07.06.2010

Stara rzymska zasada prawna głosi, że to, co znajduje się na ziemi, należy do gruntu. Zasadę tę przejęły wszystkie nowożytne systemy prawne i jest ona wyznawana, z nielicznymi wyjątkami, do dziś. Nawet, a może tym bardziej, kościół rzymski – jeden, święty, powszechny i apostolski – jej się nie oparł i co rusz przypomina, że w proch się obróci wszystko, co zeń powstało. Ale wspomniałem o wyjątkach. Bez nich nie byłoby dobrej nowiny o zerwaniu więzów przyziemnej egzystencji. Przyjrzyjmy się jednemu z nich, niekoniecznie najbardziej ortodoksyjnemu z punktu widzenia boskiego planu zbawienia, ale za to nie poprzestającemu na obietnicy życia wolnego od ziemskich trosk, lecz obietnicę tą spełniającemu – tu i teraz.

 

Gdyby zapytać przeciętnego obywatela o najbardziej spektakularny przykład odstępstwa od zasady superficies solo cedit, zapewne uznałby, że tym pytaniem go obrażamy. I słusznie, bo mamy tutaj do czynienia z unikalną zbieżnością intuicji prawniczej Polaka szaraka z wielopokoleniowym dorobkiem doktrynalnym i judykacyjnym mędrców w przypudrowanych perukach. Każdy wie, ile kłopotów może nastręczyć właścicielowi posesji zakopana w ziemi rura. Jakkolwiek jednak nie doprowadzałaby go do szewskiej pasji, nie tknie jej bez zgody jakiegoś tam empelempe, które nie dość, że podrurowało nie swój teren, to jeszcze na wpuszczaniu w kanał tego i owego zarabia i ani myśli podzielić się kasą. Przy tym żąda, by każde wkopanie łopaty uzgodnić z nadzorem technicznym, z góry zastrzegając, że co najwyżej można sobie pokopać grządki, bo wszystko inne mogłoby uszkodzić przyłącz. A więc obywatelu, wara od rury i ciesz się, że w ogóle możesz chodzić po swojej działce z nie swoją rurą. Zaraz, zaraz, zaprotestuje Polak szarak, przecież wszystko, co w ziemi, powinno należeć do właściciela gruntu.

 

Otóż właśnie urządzenia przesyłowe, bo takie jest fachowe określenie rury, stanowią wyjątek. Pokonują one swoistą grawitację prawniczą i zrywają, tu dosłownie, łopatologiczny związek z okalającym je błockiem. Istna apokastaza – już nie tylko wszystkie istnienia, ale również rzeczy mogą dostąpić zbawienia. Może przesadzam nazywając to od razu zbawieniem, jednak zamiast toczyć spory teologiczne, wypłyńmy z kanału na głębsze wody.

 

Zapewne każdy, komu wpadł w ręce katechizm MTB pióra Briana Lopesa, zapamiętał jedno z jego przykazań: osiągnąć stan przepływu. Każdy, kto zdobył się na fantazję porzucenia asfaltowych ścieżek i odcisnął swój bieżnik na nie utwardzonym szlaku, wie jaką satysfakcję daje płynny przejazd, zwłaszcza kiedy wieńczy żmudne, pozbawione gracji, a wręcz toporne zmagania z trasą i… z sobą samym podczas pierwszych prób, które doprowadzają nas do czarnej rozpaczy i już dojrzewamy do sprzedania całego tego złomu, do ujeżdżania którego najwyraźniej brak nam talentu, gdy nagle okazuje się, że przeszkoda nie przeszkadza a na zakręcie rower zakręca i uprowadza nas ze świata materii nieożywionej w zupełnie nowe rejony. Bo flow to coś więcej niż tylko bezbłędny przejazd. Ale do tego trzeba dorosnąć. Bez urazy, lecz narwanej dzieciarni, kozaczącej na trasach downhillowych, nie jest dane wspiąć się na ten poziom świadomości, z wyżyn którego można dostrzec to, czego nie da się zmierzyć w sekundach i centymetrach. Drogie dzieci, flow to nie jest jazda na kółku, na zmianę pogoń i ucieczka oraz blaga i posapywanie za plecami, byle tylko uplasować się jak najwyżej w rankingu wymiataczy. W przepływie rozkoszujesz się indywidualnym tempem, w którym odnajdujesz własny rytm niczym wspólny mianownik łączący cię z rowerem i linią, którą obrałeś. Odkrywasz atawizm ruchu, o który nigdy wcześniej się nie podejrzewałeś. Z kocią zwinnością podążasz tropem parzystokopytnych i ani się obejrzysz jak kontrolę nad tobą przejmie zwierzę zwane instynktem. Pozostawiasz za sobą cały ten nudny świat, który nie dojrzał do zrozumienia, że największe szczęście daje jazda na rowerze. Przede wszystkim jednak wyrzucasz za burtę zbędny balast, który nie pozwala płynąć rowerowi. Bo to nie te naście czy nawet dwadzieścia parę kilo ma problem z pokonaniem grawitacji, ale twoje nadmiernie – rzecz jasna, na tę chwilę – rozbudowane ego. Ono stanowi opornik dla swobodnego przepływu, wykonany ze strachu i posegregowanej w kilku tomach wiedzy teoretycznej o technice jazdy na rowerze górskim, z domieszką imperatywu dążenia do perfekcji, który determinację lubi złośliwie zamienić we frustrację (dla przejrzystości wywodu nie wspomniałem o innych składnikach, które sprawiają, że nie potrafimy zrobić czegoś po prostu, ale że robi to za nas figurant, my zaś go dzień i noc inwigilujemy, analizując każdy jego ruch w procesie zapośredniczenia). Tak więc kiedy przedzierzgniesz się w zwierzę, bezpośrednio uczestniczące w odgrywającej się na jego oczach akcji, powrócisz na moment na łono nieujarzmionej natury, a jak szczęście dopisze, to dane ci będzie, dla pełni obrazu, tak jak kiedyś mnie, wpaść w sam środek stada parzystokopytnych i przez parę chwil dotrzymywać im kroku. Za takie Serengeti nie musisz płacić w twardej walucie. Nie jest to też nagroda dla wybranych, którzy stają na pudle. Chłopaki z pierwszych miejsc list startowych, żeby nie było nieporozumień, z otwartą gębą patrzę jak potraficie ustać każdego dropa a gap dolecieć i nie potrzebujecie na metr wysokiej bandy, żeby się położyć w zakręcie, zaś jazda pełnym piecem nie kończy się u was na wózku inwalidzkim. Tak się jednak składa, że stan przepływu, podobnie jak doświadczenie mistyczne, gardzi hierarchią kościelną i, tak jak to drugie, zazwyczaj nie jest dane biskupom, tak pierwsze nie stanowi premii dla rekordzistów trasy (ci, jak napisano w piśmie, wzięli już swoją nagrodę).

 

Zwycięstwo nad grawitacją ma różne oblicza, aczkolwiek to najbardziej spektakularne, w postaci lotów z biga air’a, wydaje się być też najbardziej iluzoryczne, bo na chwilę porzucona ziemia tym bardziej przypomina o swoich prawach na twardym lądowaniu. Tymczasem dzięki flow odpływasz w obszary dzikiej przyrody, a ta, jak wiadomo, nie podlega reżimom własnościowym i kpi ze starych rzymskich zasad. Pokonujesz jednak nie tylko grawitację prawniczą, ale też na chwilę pozostawiasz za sobą proch i śmiertelną nudę egzystencji, stanowiącej krótki przerywnik w procesie gnicia.

 

Quot erat demonstrandum, czyli że rower to naczelne urządzenie przesyłowe, którego używanie może prowadzić do bram raju, ale na wszelki wypadek załóż ochraniacze.

Witryna KKPW używa plików cookies do zapewnienia Ci maksymalnego komfortu przeglądania. Kontynuując przeglądanie naszej witryny bez zmiany ustawień przeglądarki, wyrażasz zgodę na użycie plików cookie. Zawsze możesz zmienić ustawienia przeglądarki i zablokować te pliki.